Pięć lat temu Andrzej Duda pokonał w Mysłowicach Bronisława Komorowskiego stosunkiem 50,57% do 49,43%. W wyborach do Parlamentu Europejskiego partia Jarosława Kaczyńskiego ograła Koalicję Obywatelską stosunkiem 43 do 40 procent. W wyborach do Sejmu w 2019 PiS z lokomotywą wyborczą - premierem Mateuszem Morawieckim rozgromiło KO 43 do 33 procent. W tym roku niespodzianka. Prawo i Sprawiedliwość przegrywa. Mysłowiczanie zdecydowali, że prezydentem kraju powinien zostać Rafał Trzaskowski. To spore zaskoczenie. Kandydat KO zdobył 50,38% zaś Andrzej Duda 49,62%. Skąd ta zmiana?
Dlaczego PiS stracił Mysłowice?
Niezgoda rujnuje. Mysłowicki PiS jest organizacją wewnętrznie skłóconą. Po jednej stronie jest ideowy radny Mariusz Wielkopolan. Na drugim biegunie stoi szef klubu radnych PiS i przewodniczący Rady Miasta Tomasz Papaj. Nie od dziś wiadomo, że panowie nie przepadają za sobą. Tomasz Papaj wcześniej był w strukturach Mysłowickiego Porozumienia Samorządowego - organizacji, która wprost popierała Platformę Obywatelską. Papaj w poprzedniej kadencji doradzał Edwardowi Lasokowi, który z kolei wspierał Bronisława Komorowskiego.
Niezdrowe POPiSy.
Tomasz Papaj zawarł w Radzie Miasta nieformalną koalicję z... Koalicją Obywatelską. Radny PiS ręka w rękę z działaczami KO głosował budżet i wiele uchwał uderzających w prezydenta Mysłowic. To Papaj stoi też za polityczną wojenką w Mysłowicach. Na każdym kroku zwalcza obecne władze Mysłowic. To ostatnie może dziwić, bo polityczni mocodawcy Papaja, prezydent Duda i premier Morawiecki nie tylko odwiedzają Mysłowice, ale chętnie spotykają się z władzami miasta. Dzięki rządowemu wsparciu tylko w dwa lata pozyskaliśmy 20 milionów na drogi lokalne.
Tomasz Papaj prowadzi jednak swoją grę, gdzie stawką jest nie tylko rozwój miasta, ale również wyniki partii, która go przygarnęła. PiS po raz pierwszy od wielu lat straciło mysłowicki przyczółek. Do następnych wyborów pozostało trzy lata. Czy partia wyciągnie wnioski?
Ciekawa jest też ogólnopolska analiza powyborczej sytuacji.
W prezydenckim pojedynku PiS prowadzi z PO trzy do jednego. Ta rywalizacja zaczęła się w 2005 roku.
Aleksander Kwaśniewski zakończył drugą kadencje i nie mógł już kandydować po raz kolejny. W prezydenckie szranki stanął Lech Kaczyński z Donaldem Tuskiem. Późniejszy „król Europy” przegrał i nie popełnił już drugi raz tego błędu. Tusk konsekwentnie odmawiał kandydowania, choć po stronie PO jest on jedynym liderem, któremu trudno odmówić sprytu, doświadczenia i politycznego instynktu. Brak przywódcy z charakterem i programem jest głównym powodem, dla którego PO od sześciu lat przegrywa z PiS wszystkie wybory. Scenariusz jest zawsze podobny. Liderzy Platformy wzywają do narodowego zrywu przeciwko „dyktaturze”. Ściągają na pomoc ulicę, zagranicę i przyjazne media. Straszą, że kolejnych wolnych wyborów już nie będzie. Rozkręcają atmosferę strachu i grają na skrajnych emocjach. Później przegrywają, ale ogłaszają zwycięstwo i powtarzają tę kalkę przy kolejnych wyborach.
Podobnie było teraz. Rafał Trzaskowski obwołał się ludowym trybunem i głosem obywatelskiego sprzeciwu wobec rządów PiS. Większość wyborców nie dała się na to nabrać, bo ta nuta brzmi fałszywie. Trzaskowski jest wiceprzewodniczącym największej partii opozycyjnej.
W jego ustach nawoływanie do odpolitycznienia życia publicznego brzmi - delikatnie mówiąc - mało wiarygodnie.
Partia wystawiła Trzaskowskiego, bo Małgorzata Kidawa-Błońska się skompromitowała, a Borys Budka (szef PO) nie nadaje się na urząd prezydenta. W wewnętrznych roszadach alternatywą dla Trzaskowskiego miał być Radosław Sikorski, ale „lord z Chobielina” ze swoją irytującą, arystokratyczną manierą raczej nie mógł liczyć na głos masowego wyborcy. Fakt, że PO stać jedynie na takiego kandydata, jak Rafał Trzaskowski, nie wróży dobrze tej formacji. Można sobie wmawiać, że wybory prezydenckie zakończyły się sukcesem opozycji, bo dały podwaliny pod masowy ruch oporu przeciwko rządom PiS. Tyle tylko, że to nieprawda. Ostatnie wybory nie były niczym więcej, niż kolejnym starciem między dwiema partiami, które zabetonowały krajową scenę polityczną. Kolejna porażka PO jest dowodem, że z tą formacją jest coś nie tak. Jeśli chce przetrwać musi się przeorganizować, bo ludzie zaczną uciekać od partii, która staje się symbolem politycznej porażki. Zapowiadana przez Rafała Trzaskowskiego „Nowa Solidarność” jest skazana na klęskę, bo w Polsce nie zdają egzaminu „apolityczne” i „oddolne” ruchy społeczne. Przykładem tego jest KOD, który zaczynał od wielotysięcznych demonstracji, a teraz dogorywa z zapomnieniu. Na podobne doświadczenie skazany jest też Szymon Hołownia. Przed pierwszą turą jego pomysł utworzenia obywatelskiego ruchu, który rozbije partyjny duopol, okazał się atrakcyjny dla wielu wyborców.
Ten wabik ciągle działa mimo tego, że wcześniej pojawiały się podobne ruchy, które skończyły marnie choć miały znacznie ciekawszych liderów.
Tą drogą poszedł, m.in. Janusz Palikot, któremu należy się szacunek za uratowanie „żołądkowo-gorzkiej” oraz ikona polskiego rocka Paweł Kukiz. Oni przetrwali dłużej w polityce. Natomiast czar Hołowni, znanego dotychczas z prowadzenia „Mam talent”, prysł po pierwszej turze. Przez pół roku mamił ludzi anty-POPiSem, ale okazało się, że miał na myśli tylko anty-PiS. W dodatku poparł Trzaskowskiego w stylu Clintona, czyli zapalił, ale się nie zaciągnął. Zwolennicy kandydata PO mieli pretensje do Hołowni o słabe zaangażowanie, bo wielu jego wyborców zamiast „trzaskać” przy urnach zostało w domu. Ten żal jest jak najbardziej uzasadniony. Gdyby Hołownia jednoznacznie poparł Trzaskowskiego, jeździł z nim na wiece, udzielał się w mediach, być może wynik wyborów byłby inny. Wtedy mógłby wystawić rachunek za wsparcie i liczyć, że dostanie coś od PO. Gdyby telewizyjny celebryta miał instynkt polityczny, postąpiłby jeszcze inaczej. Nie poparłby nikogo budując swój ruch i obserwując rozwój wydarzeń na głównej arenie politycznej. Hołownia zrobił jednak po swojemu. Jeśli chce przetrwać w polityce, musi przyłączyć się do PO, ale na warunkach Budki i Trzaskowskiego, a nie swoich. Po raz kolejny sprawdziła się zasada, że każdy rasowy polityk jest dobrym showmanem, ale nie każdy showman jest dobrym politykiem.
Marginalizacja na pewno nie grozi Konfederacji.
Krzysztof Bosak osiągnął dobry wynik. Nie udało się z niego zrobić faszystowskiego oszołoma, bo na tle innych kandydatów wypadł zadziwiająco dobrze. Nie unosił się emocjami, nie krzyczał, nie płakał, nie groził. Był poukładany i wygadany, a poza tym miał program wyborczy, czego nie można powiedzieć o wszystkich pretendentach. Nadchodzące czasy będą sprzyjać Konfederacji. Świat pogrąża się w oparach ideowego absurdu, którego kwintesencją jest akcja „black lives matter” (czarne życie ma znaczenie) przyzwalająca na niszczenie pomników i cenzurę treści w kulturze. Większość ludzi nie godzi się z takim ogłupianiem i dewastowaniem cywilizacyjnego dorobku, ale nie wszyscy mają odwagę się temu publicznie przeciwstawić. Wcześniej czy później taki czas jednak nadejdzie. Jeśli w Europie pojawi się sztandar „white lives matter” (białe życie ma znaczenie), na polskim gruncie poniesie go właśnie Konfederacja.
Wybory powiedziały nam sporo nowego i ciekawego na temat politycznych preferencji Polaków.
Okazuje się, że w kraju gdzie prawie połowa ludności żyje na obszarach wiejskich, a rolnictwo jest w czołówce kluczowych branż gospodarczych, nie ma miejsca na partię ludową. Widowiskowa porażka Władysława Kosiniaka-Kamysza dała ostateczny dowód na to, że polityczne oczekiwania polskiej wsi zapewnia obecnie Prawo i Sprawiedliwość. Coś podobnego, tyle że na drugim biegunie, dzieje się z lewicą. Katastrofalny wynik Roberta Biedronia stawia pod znakiem zapytania przyszłość tej formacji. Co ciekawe, słabość polskiej lewicy nie idzie w parze z zadyszką czerwonej ideologii na poziomie europejskim. W wielu unijnych krajach lewica dysponuje silną reprezentacją parlamentarną, a w niektórych nawet rządzi. W Polsce weszła właśnie w fazę schyłkową. Być może liderzy tej formacji popełnili strategiczny błąd koncentrując się na kwestiach mniejszości seksualnych, a wystawienie Biedronia było koronnym dowodem, że właśnie na tym zależy im najbardziej. Niewykluczone, że wyborcy o lewicowych sympatiach przejdą pod sztandar PO, a gwarancją dla nich jest Rafał Trzaskowski, który jako prezydent Warszawy podpisał Kartę LGBT i w swojej partii uchodzi za „lewoskrzydłowego”.
Wybory to także pretekst do zmian wewnątrz samego PiS.
Zwycięstwo Andrzeja Dudy było spektakularne, ale w partii rządzącej powinno się zapalić kilka lampek ostrzegawczych. Pięć lat temu PiS zaczął wygrywać, choć w obietnicach wyborczych nie deklarował aż tak rozbudowanych programów socjalnych. Ludzie głosowali na partię Jarosława Kaczyńskiego, bo modny stał się patriotyzm, duma z historii Polski i wiara, że nasz kraj ma do odegrania ważną rolę w Europie. W tych wyborach nastroje były inne. Niespodziewanie silny okazał się nurt lewicowo-liberalno-nihilistyczny. To echo tendencji dominujących w Europie, gdzie zdrowy rozsądek często przegrywa z komunistycznymi rojeniami o nowym porządku społecznym, degradującym takie wspólnoty jak rodzina i naród. Prawo i Sprawiedliwość musi o tym pamiętać. Programy społeczne to dużo, ale może nie wystarczyć do wygrania kolejnych wyborów.
Jerzy Filar
Napisz komentarz
Komentarze